wtorek, 22 listopada 2011

No ale żeby się tak nie dobijać troche rytmow z miejsca gdzie wiecznie swieci słońce.
No chyba, że im huraganem przywali :)



Więcej polinezyjskich rytmów w wykonaniu, raczej nieznanego w Polszy, rapanujskiego zespołu Topataŋi odnajdziecie na stronie mojego znajomego: Fotografia z podróży; tej dalekiej i tej bliskiej
Gorąco polecam !!!
I od razu mała zmiana.
Jak widzicie tło oddaje charakter naszej kochanej "pory chlupowej" ( tak w duchu wypowiedzi Pana Kreta :).
Niby zima za pasem ale i tak wszyscy wiemy, że z początku pewnie po prostu popada.
Jak na każde święta od kilku lat.
Czcionka równiez zmieniona na starego, dobrego i przede wszystkim niezawdnego Ariala.
Poprzednia była fajna ale niestety nie cały tekst wyświetlał się w jej formacie.
No a poza tym uważam, że strona tak prywatna jest raczej jak okrycie wierzchnie, w którym wychodzimy na zewnątrz - powinniśmy je zmieniać wraz z pogodą. Tyle ze w ty przypadku chodzi raczej o pogodę ducha, która niekoniecznie musi zawsze być słoneczna.

No to wróciłem. Nie to żebym gdzieś daleko znikał. Ale po początkowych ambicjach i postanowieniu pisania czegoś dzień w dzień zostało niestety niewiele. Tak to już niestety jest, że tego typu plany, początkowo wielkie nikną wraz z uderzeniem rzeczywistości i realiów życia codziennego. Trochę jak postanowienia noworoczne.
Swoją drogą nieuchronnie zbliża się dzień, w którym składamy najwięcej obietnic i to tych których najczęściej nie dotrzymujemy. Jest to podwójnie idiotyczne. Po pierwsze, ze względu na fakt, iż obietnic powinno się dotrzymywać. TAK !!! Dotrzymywać! Choć w dzisiejszym świecie, wydaje się to niemal oksymoronem - „dotrzymana obietnica”. Może błądzę ale to chyba wina polityków.
Po drugie, jeśli nie dotrzymujemy obietnicy złożonej sobie to w sumie sami siebie okłamujemy. Nie wiem czy to w ogóle możliwe. To chyba trochę tak jakby człowiek był w stanie sam siebie zaskoczyć – podobno się da ale ja tego nie doświadczyłem. Tak więc nie widzę sensu takich noworocznych postanowień. Nie ma co się oszukiwać i tak każdy z nas wie, że nic z tego nie wyjdzie. A jednak oszukujemy się tak każdego roku. Powiem szczerze że sam kilka razy wpadłem w tę pułapkę. Dałem się ponieść emocjom, duchowi chwili, alkohol odegrał w tym pewnie swoją niemałą rolę, no i coś tam palnąłem w stylu „Od jutra zaczynam zdrowiej się odżywiać” albo „Będę więcej ćwiczył” lub „Telewizja tylko w weekendy” czy jakąś inną głupotę. Nie wiem jak wy ale mogę się założyć że następny dzień spędzicie leżąc w łóżku przed telewizorem i jedząc same tłuste rzeczy z mikrofalówki. No ale co począć 1 stycznia też ma swoje prawa.

wtorek, 1 listopada 2011


OK. Trochę czasu mnie nie było. Wszystko z powodu wyjazdu do Anglii. Możecie mi wierzyć lub nie, ale jeśli chodzi o mobilny internet to nie wiem, czemu ale nie mamy, czego zazdrościć wyspiarzom. Działa to to jakby nie chciało i do tego diabelnie drogie. Przynajmniej jak na nasze płace. A różnice w zarobkach widać zaraz po przesiadce z samolotu do autobusu. Mam taką ideę. Mianowicie bardzo szybko i łatwo jest się zorientować w ogólnych cenach danego kraju poznając cenę biletu autobusowego. Jest to wymierny wskaźnik tego o ile droższe, lub tańsze, będą nasze zakupy w miejscu, w którym się znaleźliśmy.
Ale nie o tym chciałem pisać.
Nie wiem jak wy, ale ja latając samolotami nie mogę ścierpieć jednego momentu. Mianowicie tego, w którym koła lądującego samolotu dotykają ziemi. Nie chodzi tu o to czy się boję latać czy nie. Chodzi o to czy inni pasażerowie się boją. Reakcja takiego podróżnego, który właśnie wygrał „grę w kości ze śmiercią”, jest tylko jedna – klaskanie.
KURDE !!! Jak ja tego nienawidzę!
Nie chodzi, jak myślą niektórzy, o nagrodzenie wyczynu pilota. To jego praca. Robi to dzień w dzień po kilka razy często od wielu lat. Więcej sensu miałoby klaskanie ilekroć taksówkarz dowiezie nas bezpiecznie na miejsce. W końcu jego praca jest, statystycznie rzecz biorąc, bardziej niebezpieczna.
Tak naprawdę chodzi o strach.
Zamiast w zaciszu swojego fotela wypuścić z siebie powietrze rzeczony pasażer, rozluźniając wszystkich mięśnie – nie wiedzieć, czemu - uderza jedną dłonią w drugą. A przecież wystarczyłoby odmówić dziękczynna modlitwę do jakiegokolwiek boga/bogów, w którego/których się wierzy. Co gorsza klaskanie jest zaraźliwe – wszędzie i w każdej sytuacji. Ktoś wali końcem kończyny w koniec drugiej i już wszyscy mu wtórują.
I tak maszyna skacze lądując po pasie przy huraganowych brawach.
Zauważyłem też jedną zależność. Im większe brawa tym gorzej będzie się wychodzić z samolotu. Klaszczą ci najbardziej zdenerwowani. Pierwszą ich reakcją jest natychmiastowe wstawanie i zabieranie swoich bagaży. Wszystko po to by jak najszybciej wydostać się z tej latającej „maszynki do mięsa”. Nie szkodzi, że samolot kołujący po pasie może nagle stanąć – z różnych powodów – i człowiek, szczęśliwy po niedawnej wygranej z losem, nagle leci na łeb na szyję przez pół kabiny.
Tak, więc jeśli lądowaniu towarzyszy aplauz wiem, że nie ma sensu ruszać się z miejsca przez najbliższe pół godziny. Na nic się zdadzą prośby i groźby stewardes. Kołysząc się i przewalając wraz ze swoim, często za dużym jak na kabinowy, dobytkiem niecierpliwi pasażerowie robią coraz więcej zamieszania. Efekt tego jest taki, że dopóki nie opuszczą samolotu ja nie mam po co się ruszać z fotela.

wtorek, 25 października 2011


Jarosław Kret !
Teatr jednego aktora.
Prognoza pogody urasta do rangi wydarzenia artystycznego.
Ta mimika! Ta elokwencja! Te neologizmy (dzisiejszy – „wiosień” :). No i niepowtarzalny dowcip.
A do tego całość sponsoruje firma Kruk, dzięki której rozkładane nam są długi na raty.
A ja się zastanawiam czy po prostu nie przejęli pogodynki za długi. Albo wykupili dług publiczny.
Pogoda i firma windykacyjna. To jest połączenie!
Płać albo obrzydzimy Ci życie sabotując prognozę pogody. Będziesz wychodził na upał w płaszczu zimowym i w szortach na śnieg. To jest dopiero forma nacisku.
A to wszystko w pięknej i niecodziennej oprawie tworzonej przez Jarosława Kreta, którego talent i żądza bycia oglądanym, niewątpliwie kipi w tym ciasnym garnku zwanym prognozą pogody.
A ja po prostu chciałem się dowiedzieć czy jutro będzie padać.

Właśnie skończyłem oglądać Fakty, w których uderzyła mnie jedna informacja dotycząca tylko TVNu. Pani Anita Werner dostała Wiktora. No super słucham dalej tej sensacji dnia. I tu Pani Werner mnie zabiła:
"To jest bardzo ważny dla mnie Wiktor,  bo jest to trzeci Wiktor" !!!???
Dodaje potem co prawda, że na dziesięciolecie pracy w TVN 24, ale sformułowanie "ważny bo trzeci" brzmi i tak co najmniej absurdalnie.
Pada pytanie czy jest jeszcze w Polsce ktoś kto pokazuje się w telewizji a nie ma polskiej nagrody filmowo/telewizyjnej?

No w sumie to ja nie mam. Ale niby w jakiej kategorii miałbym dostać. Może kategoria Osobowość Telewizyjna, w której w tym roku Wiktora zdobył Maciej Stuhr. Wydaje się być w zasięgu. Muszą tylko zrobić podkategorię np.: Najlepsza sekundowa wizyta na srebrnym ekranie. Na tę pewnie bym się załapał, podobnie jak połowa Polaków.Jednego jestem pewien. W tym tempie i przy naszej liczbie gwiazd ekranu, niedługo wymyślą kategorię, w której i ja będę mógł startować. Inaczej naszym gwiazdom półki pod Wiktorami i innymi nagrodami po prostu się zarwą.

piątek, 21 października 2011


Gorąco polecam.
Ostatnio słucham non stop :)
Jakoś tak pasuje do mojego nastroju i ogólnego jesiennego klimatu,
który z wolna zaczyna więzić nas w domach.

Każdy, kto ma telewizor i co jakiś czas z niego korzysta, staje się nieuchronnie odbiorcą reklam. Z tego względu pewnie większość z nas kojarzy pojawiającą się od jakiegoś czasu reklamę jednego z banków, w której bierze udział aktor Bartosz Opania. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że jako osoba nie zaznajomiona z polskimi serialami, musiałem trochę poszukać informacji o tym jak owy aktor ma na imię.
I na tym właśnie polega piękno tej reklamy.
W czasach, gdy inne banki wydają majątek na zatrudnianie znanych gwiazd, nawet zagranicznych, znalazł się taki bank, który postanowił zatrudnić aktora rozpoznawalnego, aczkolwiek nie przez wszystkich znanego. Człowiek patrzy na tego Pana i myśli: "Cholera! Skądś go znam", ale jak się owy Pan nazywa, wie już niewielu.
Reklama została wobec tego oparta na przewrotnym pomyśle:
Niech rzeczony aktor ma rozbudowane ego. Niech wydaje mu się, że wszyscy go znają, rozpoznają i podziwiają. I faktycznie tak jest. ALE! Ze względu na to, że wziął on udział w reklamie pewnego kredytu!
W kolejnej odsłonie widzimy naszego bohatera leżącego na kozetce u terapeuty i żalącego się na swój los: "Jestem gwiazdą. Ale kredyt stał się bardziej popularny ode mnie".
Ci, którzy nie wiedzieli owej reklamy maja już ogólne pojęcie jak wygląda kampania. Ze swojej strony uważam, że pomysł jest ciekawy. Nawiązuje do reklam innych banków w sposób prześmiewczy. Do tego na pewno wyszło taniej :)
Jednak podstawowe pytanie brzmi, do kogo owa reklama miała trafić? Ja ją zrozumiałem. Moi znajomi pewnie też. Ale czy statystyczny klient zrozumiał?
Wczoraj byłem świadkiem następującej sceny:
Dwóch Panów stojących przed sklepem (nie, nie monopolowym :) rozmawiało na temat opisanej przeze mnie reklamy. Jeden z nich z zacietrzewieniem tłumaczył, że występuje w niej jakiś - przepraszam za określenie, ale cytuje - "narcystyczny dupek". "Całą reklamę opowiada, jaką to On nie jest gwiazdą!"
Drugi Pan - słuchacz - przytakuje i mówi, że kojarzy tą reklamę i jemu również się nie podoba.
"No, bo co to w końcu za wielki aktor!"
Fakt żaden z Panów nie potrafił powiedzieć skąd rzeczonego aktora zna, nie mówiąc już o tym jak się nazywa.
W taki to oto sposób bank wpadł w pułapkę własnej pomysłowości i przewrotnego humoru.
Nie wiem czy moi dwaj bohaterowie kiedykolwiek brali czy może będą brali jakiś kredyt. Jedno jest pewne:
Gdyby kierowali się opisaną wyżej reklamą, nie skorzystali by z usług proponowanych przez "zadufanego w sobie, narcystycznego aktora".
Wniosek jest natomiast następujący:
W naszym pięknym kraju, pełnym "pięknych" i prostych ludzi należy stosować przekaz piękny i prosty. Może taki jak w bardzo skutecznych reklamach proszków do prania.
Było brudne – jest czyste.
Nie masz kasy - masz kasę. 

środa, 19 października 2011

Może większość z was nie pamięta albo wręcz nie zna czasów sprzed rewolucji komunikacyjnej. Czasów, w których internet był dla wybranych a komórka była wielką walizką w ręku obrzydliwie bogatego biznesmena jakiego oglądaliśmy na srebrnym ekranie. Ja natomiast często wracam z utęsknieniem do owych dni. Choć w czasach pierwszych, dostępnych dla szarego człowieka komórek miałem może z kilkanaście lat, to pozostało mi z tamtych czasów jedno miłe wspomnienie - NIKT SIĘ NIE SPÓŹNIAŁ !!!
Były to cudowne czasy, w których po wyjściu z domu byłeś osiągalny tylko dla ludzi, z którymi chciałeś się spotkać. I oni przychodzili na umówioną godzinę w umówione miejsce. Dzisiaj każdy wie, że może Cię złapać kiedy chce. Zauważyłem zanik zwyczaju umawiania się w na konkretną godzinę.
"Kiedy będziesz?"
"A tak 19-20".
No i dzwoni się przed wyjściem z domu i w czasie drogi w celu zlokalizowania osoby i ustalenia dokładnie samego miejsca spotkania. Przypomina to trochę wystrzeliwanie rakiety w kosmos. Wszystko po to by ustalić "okno startowe".  Trzeba zgrać wszystkie elementy w biegu, tak jakby nie można było tego zrobić wcześniej. Kilka razy nawet próbowałem umówić się z kimś na mieście "po staremu". Kiepsko na tym wychodziłem. Raz po umówieniu się w konkretnym miejscu o konkretnej porze mało nie zamarzłem bo postanowiłem nie brać komórki. Spóźniony o dobre 40 minut kolega na moje wyrzuty odpowiedział: "Przecież dzwoniłem i nie odbierałeś". I nagle wszystko jest moją winą bo przecież nie było ze mną kontaktu.
Żyjemy w czasach, w których nie posiadane komórki stało się powodem wykluczenia ze społeczności. Wychodząc z domu bez telefonu niektórzy czują się jakby nie mieli kończyny. Inni uznają to za przejaw wolności tyle, że ciągle martwią się, że ktoś próbował, i nie dał rady się z nimi skontaktować. Jeszcze inni czują się niemal jak przestępcy gdy słyszą: "Dlaczego nie masz przy sobie komórki ?!".
Nie należy zapominać, że połączenia kosztują. Kiedyś podliczyłem, że dogrywając spotkanie z kilkoma osobami, w czasie dojazdu, wydałem kilka złotych. Zważywszy, że takie spotkania mają miejsce kilka razy w tygodniu urasta to do rozmiarów małej, barowej fortuny. Osobiście wolałbym aby po staremu wszyscy pilnowali godzin, na które się umawiają a zaoszczędzone złotówki mógłbym wydać na - jakże pożywną i bogatą w łatwo przyswajalne żelazo - zupę chmielową :)

Przysłano mi dzisiaj z jednego z portali internetowych ofertę pracy. Jest dość nietypowa, chociaż z drugiej strony sezon za pasem. Mógłbym mianowicie zostać Mikołajem.
Brzmi bajecznie. Zwłaszcza że już od wielu lat pracuję z dziećmi i bardzo to lubię.
No ale niestety i Mikołaj musi z czegoś żyć.
Pierwszy problem - praca tylko popołudniami no i oczywiście 24 grudnia. Dochodzę do wniosku, że Mikołaj nie może być osobą rodzinną.
Drugi problem - umowa o dzieło. Myślałem że jak już się jest Mikołajem to na pełny etat, a tu stawki godzinowe : "Przepraszam dziecko, Mikołaj dokonał dzieła, musisz poczekać na zmiennika".
No dobra patrzę na wymagania. To co by ucieszyło pewnie większość kandydatów to brak wymaganego doświadczenia i wykształcenia. Na miejscu rodziców już bym się bał. A co będzie jeśli jakiś Mikołaj analfabeta niewprawnymi rękami źle usadzi sobie dziecko na kolanach i w konsekwencji biedactwo fiknie do tyłu. Guz to kiepski prezent, nie mówiąc już o nikolaofobi. Takie złe doświadczenie może pokutować przez pokolenia.
Potem, na szczęście, zaczyna być lepiej. Mile widziany dobry kontakt z dziećmi - to chyba oczywiste u Mikołaja. Znajomość języków obcych - no pewnie, niby jak odczytać listy z Czadu. Dobre poczucie humoru i dystans do siebie - to ostatnie chyba jest najistotniejsze, i nie dobre ale każde poczucie humoru, zważywszy na fakt, że dla nastolatków Mikołaj zatrudniony na umowie o dzieło jest radością samą w sobie.
Na koniec - co mnie trochę dziwi - umiejętność gry na jakimś instrumencie. Cholera ! Na czym grają Mikołaje? Czy jak wezmę cymbałki będzie OK? No bo przecież Mikołaj z perkusją czy kontrabasem wygląda nieco dziwnie. Pianino? A jak weźmie klarnet to dzieci zgłupieją. Może saksofon. A w sumie Mikołaj ma długie włosy - gitara i solidny headbang. Przynajmniej nastolatki poczuły by klimat. Pytanie czy świąteczny? Chociaż czego by się nie robiło strój Mikołaja i tak załatwi sprawę nastroju.
Pewnego rodzaju haczykiem jest wymóg posiadania przez Mikołaja własnego środka transportu w dniu 24 grudnia. No ale w końcu nie powinno nas to dziwić, ma w końcu do zjechania szmat Świata.
Jednak najważniejsze jest to, że pracodawca przewiduje możliwość zatrudnienia w następnych latach. W końcu mamy kryzys i nawet Mikołaj musi walczyć o utrzymanie się w branży :)

wtorek, 18 października 2011

No dobra kryzys czcionkowy zażegnany dzięki kompromisowi  :)

Ilekroć idę na uczelnię zastanawiam się co by było gdybym zbierał wszystkie ulotki które mi dają. Ponieważ moja trasa wiedzie przez ulicę Marszałkowską, Al. Jerozolimskie a następnie Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście ulotek proponuje mi się dziesiątki. Pewnie zebrałbym z pół kg makulatury. Dziwi mnie że jeszcze żadna z organizacji ekologicznych nie rozpoczęła walki z taką formą reklamy.
No i ankieterzy i wszyscy inni zaczepialscy w stylu "kup Pan cegłę!". Kiedyś szedłem z kolegą rozmawiając właśnie o tej niedogodności, z którą spotyka się każdy pieszy użytkownik chodnika, gdy nieskrępowanie w słowo weszła nam pewna Pani oferując karnet do teatru o niewyobrażalnie okazyjnej cenie. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt że było już dobrze po 23. Zastanawiam się czy pijani studenci sa bardziej chętni cyklicznie odwiedzać teatry.
Aby nie musieć wciąż chodzić slalomem miedzy kolporterami ulotek, ankieterami i badaczami rynku opracowałem specjalna trasę bocznymi uliczkami i podwórzami. Póki co jest bezpiecznie jednak myślę że jest to tylko kwestia czasu.
Ledwo zacząłem pisać a już wkurza mnie to, że wszystkie fajne czcionki nie posiadają polskich znaków :/ pozostanie mi pisanie Arialem albo Times New Roman. Jest to zamach na mój indywidualizm :)
Blog powstaje z kilku powodów.
Po pierwsze odrobina nudy przemieszana z potrzebą uzewnętrznienia się poprzez pisanie.
Po drugie łatwiej mi się myśli jak zapiszę coś a potem przeczytam.
I po trzecie chciałbym co jakiś czas zamieścić tu kilka swoich spostrzeżeń i refleksji dotyczących otaczających nas ludzi i Świata. Rodzą się one głównie w czasie przerywników życiowych takich jak droga z miejsca A do miejsca B, postój w kolejce do kasy czy na poczcie, moment oczekiwania na żarcie, autobus, tramwaj, pociąg (chociaż to ostatni rzadko - kto chce jechać do Gdyni 8 godzin), czy dr ds studenckich.
Tyle wstępu :)