wtorek, 4 września 2012

W cieniu Salkantay

W tle Nevado Salkantay
Patrząc na zbocze zauważyłem szybko przesuwający się cień. Rozmiarami dorównywał sporej wielkości samochodowi. Nim zdążyłem spojrzeć w górę przewodnik krzyknął: Kondor. Widywałem już te ptaki, jednak nigdy nie było to tak niespodziewane. Wieki czarny cień sunący po niebie. Zacząłem rozumieć, czemu ludzie żyjący w Andach czcili te stworzenia. Do tego ta wysokość. Wspinając się pod szczyt Salkantay nie spodziewałem się zobaczyć Kondory. Sama góra jest jedną z trudniejszych do zdobycia w Peru. Celem naszej wyprawy nie był jednak szczyt a jezioro znajdujące się pod nim. W planach mieliśmy zanurzenie się w jego wodach. Cała wyprawa była przygotowaniem do przyszłorocznej eksploracji laguny Salkantay.


Wyjazd z Cuzco o godzinie siódmej rano okazał się zbyt późny. Około czterech godzin zajęła nam podróż samochodem do miejsca, w którym kończy się droga a zaczyna szlak. Przewodnik mówił, że czas podejścia do laguny to od dwóch do czterech godzin. Dwie godziny dla niego, cztery dla amerykańskich turystów. My weszliśmy z plecakami ważącymi średnio po 10 kg w trzy godziny. Czas w sumie niezły.
Drogę można podzielić na kilka etapów. Z początku szlak biegnie miarowo pod górę pod niewielkim nachyleniu. Po około trzydziestu minutach następuje pierwsze podejście. Wydawało się, że było strome. Jednak w czasie schodzenia nawet go nie zauważyliśmy. W porównaniu z kolejnymi, była to pestka.
W każdym razie, po pokonaniu pierwszego podejścia czekał nas dłuższy odcinek po prawie płaskim terenie. Ścieżka, co jakiś czas przecinała rzekę spływającą z gór. Na tym etapie widoki są naprawdę malownicze. Po raz pierwszy zza wzgórz wyłania się ośnieżony szczyt Salkantay.


Stoisko z pamiatkami
Pewną atrakcją jest stoisko z pamiątkami. Zważywszy, że znajduje się na wysokości prawie 4000 m n.p.m. Poza tym mamy do czynienia z prawdziwym rękodziełem a nie z chińską tandetą.
No i żeby było weselej schodząc dowiedzieliśmy się, że wysokogórscy handlarze pamiątkami mieszkają dziesięć metrów od stoiska (o ile tak można nazwać matę na ziemi) w częściowo zadaszonym folią budyneczku (ok. 2,5 m x 2 m), którego mury nie przekraczają półtora metra wysokości.

Przez kilka minut byliśmy tradycyjnie nagabywani przez nowo poznanych przyjaciół (amigos) do kupienia czegokolwiek.
Gdy jednak zorientowano się, że niewiele z tego wyjdzie, pozwolono nam pójść dalej.
Powyżej stoiska z pamiątkami szlak prowadzi dalej, po płaskim terenie. Powoli zbliżamy się do najtrudniejszego etapu trasy.




Oczko wodne
W tle najtrudniejszy odcinek tras
Mijamy bardzo malownicze oczko wodne, aż docieramy do zbocza uformowanego przez czoło spływającego tędy niegdyś lodowca. Jest to najcięższe podejście. Można go uniknąć posuwając się w górę ścieżką dla koni i mułów. Problem polega na tym, że jest dużo dłuższa. Tak, więc ruszyliśmy dzielnie pod górę. Wejście zajęło nam około 40 minut. Było jednak warto. Widoki okazały się być przepiękne. Następny etap to droga po nachylonej pod katem około 20 stopni ścieżce na końcu, której czekało nas ostatnie, strome podejście. Z tego, co pamiętam w tym mniej więcej momencie ze zboczy góry, pod którą wchodzimy schodzi lawina. Widok i dźwięk jest niesamowity. Przewodnik mówi, że to przez słońce. W ciągu dnia potrafi zejść kilka lawin. Ta nie była taka duża.
Potem na szlaku pojawiły się głazy najróżniejszych rozmiarów. Było ich coraz więcej, aż pod koniec zdominowały krajobraz.
W końcu szczyt góry Salkantay zobaczyliśmy w całej jego okazałości.
Apachety

Drogę do laguny znaczyły liczne apachety. Różnej wielkości stosy kamieni, często po prostu ułożone jeden na drugim. Ślady modlitw do Pachamamy.
W końcu po kilkunastu minutach przedzierania się przez labirynt kamieni docieramy nad lagunę. Wysokość około 4650 m n.p.m. Tafla jeziora musi, więc się znajdować na około 4600 m. W tle widać dalsze ośnieżone szczyty. W górze masy śniegu pokrywają świętą górę Inków - Salkantay.

Laguna Salkantay. Było ciężko
Niestety ze względu na czas (jest godzina 14) nie możemy zejść nad samo jezioro. Wędrówka zajęłaby nam kolejną godzinę w dół i jeszcze, co najmniej półtorej z powrotem w górę.
Gdy docieramy do miejsca, w którym został nasz pojazd, słońce jest już za górami i temperatura znacznie spadła. Zaczynam cieszyć się, że nie wchodziliśmy do wody. Niska temperatura i silny wstępujący wiatr, jakie musiały teraz panować nad brzegami laguny, mogły skutecznie nadwątlić nasze siły. Ale nic straconego.
Z wodami laguny zmierzymy się za kilka miesięcy.



Członkowie wyprawy (od lewej):
Autor - Maciej Marciniak, Przewodnik Esteban, Maciej Sobczyk, Paulina Komar.
Autorami zdjęć są: Paulina Komar, Maciej Sobczyk i nieznany z imienia Peruwiańczyk :)

poniedziałek, 13 lutego 2012


Dziś chciałbym wszystkich zaprosić do lektury tekstu mojego dobrego znajomego.

W dzień wszystko ożywa. Dzielnica Chandini Chowk, Delhi. Fot. Rafał Rudnicki

Jakiś czas temu Rafał odwiedził Indie. Nie raz słyszeliśmy potem przy kuflu piwa, opowieści o panujących tam dziwnych zwyczajach. Są jednak ludzie obdarzeni talentem ilustrowania tego, co widzieli słowem mówionym, i tacy, którzy potrafią to zrobić słowem pisanym. Rafał zalicza się do tej drugiej grupy.
Z tego względu gorąco zachęcam do wybrania się w krótką podróż po Indiach. I możecie mi wierzyć, że gdy się skończy pożałujecie, że była taka krótka.
Autor w zręczny i zabawny sposób potrafi roztoczyć przed nami obraz "Innego Świata". Pełnego barw i kontrastów. Fascynującego, intrygującego, ale i po trosze przerażającego.
Jedno jest pewne - po lekturze nie zastanawiam się już czy jechać do Indii? Teraz myślę o tym, kiedy?

niedziela, 29 stycznia 2012

Zamieszczam link do strony, na której pojawiają się teksty mojej Baby :D
Dla zachęty dodam, że Baba ma talent i pisać potrafi.
Jest to systematycznie powiększający się (nie to co czytany właśnie blog jej brzydszej połowy :) zbiór krótkich felietonów dotyczących szeroko rozumianej kultury francuskiej.
Tak więc, jeśli ktoś ma minutkę, jedząc akurat kanapkę przed monitorem, zachęcam do lektury.
Jak na razie moim faworytem jest "Patriotyczny pleśniak".


piątek, 27 stycznia 2012

Ostatnio - z sobie tylko znanych powodów - dokształcam się w nietypowej dziedzinie. Czytam trochę o podstawowym uzbrojeniu różnych armii świata. Na, wszystkim internautom znanej, wikipedii odnalazłem hasło poświęcone porównaniu dwóch najbardziej popularnych karabinów maszynowych - AK-47 i M16. Dla zainteresowanych zamieszczam link.
Poczytałem, dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy. Jednak to co zostało zamieszczone na końcu uderzyło mnie jak przysłowiowy grom z jasnego nieba.
Aby wszyscy zrozumieli dokładnie o co chodzi zamieszczam poniżej zestawienie dwóch ilustracji, które możemy odnaleźć pod wskazanym wyżej adresem.


No i nagle wszyscy wiedzą po której są stronie :D
Mapa ta nie jest do końca "echem" Zimnej Wojny. Oddaje natomiast dość dobrze to gdzie znajdują się podstawowe rynki zbytu przemysłów zbrojeniowych państw, których nie muszę tu wymieniać z nazwy. Co ciekawe w krajach naprawdę biednych, targanych długoletnimi konfliktami możemy dostrzec obecność obydwu "produktów". No bo w końcu czemu nie można było by się podzielić? Np. taka widoczna w centrum Afryki Demokratyczna Republika Konga, dawny Zair. konflikty targają tym krajem od  czasu odzyskania niepodległości, czyli od 1960 roku. Swoje wpływy mieli tam naprzemian dystrybutorzy obu "produktów". Stąd na obu mapkach kraj ten zaznaczono kolorem czerwonym. Jeśli się dobrze przyjrzymy to zauważymy więcej tego typu przypadków. Wydaje mi się, że trochę to mówi o charakterze polityki międzynarodowej największych na świecie producentów broni. Co dość ciekawe są to jednocześnie stali członkowie Rady Bezpieczeństwa ONZ. W tym momencie niektórzy mogli by się zacząć burzyć, lub uznać że bredzę o "spiskowej teorii dziejów". Ja natomiast wcale się temu nie dziwię. Bo jeśli się tak logicznie zastanowić to przecież jest w tym dużo sensu.
Jest jeszcze jedna "ciekawostka" dotycząca omawianych produktów.
Średnia cena AK-47 to około 150-160 $ a M16 to około 1450 $.
Daje do myślenia :D

wtorek, 22 listopada 2011

No ale żeby się tak nie dobijać troche rytmow z miejsca gdzie wiecznie swieci słońce.
No chyba, że im huraganem przywali :)



Więcej polinezyjskich rytmów w wykonaniu, raczej nieznanego w Polszy, rapanujskiego zespołu Topataŋi odnajdziecie na stronie mojego znajomego: Fotografia z podróży; tej dalekiej i tej bliskiej
Gorąco polecam !!!
I od razu mała zmiana.
Jak widzicie tło oddaje charakter naszej kochanej "pory chlupowej" ( tak w duchu wypowiedzi Pana Kreta :).
Niby zima za pasem ale i tak wszyscy wiemy, że z początku pewnie po prostu popada.
Jak na każde święta od kilku lat.
Czcionka równiez zmieniona na starego, dobrego i przede wszystkim niezawdnego Ariala.
Poprzednia była fajna ale niestety nie cały tekst wyświetlał się w jej formacie.
No a poza tym uważam, że strona tak prywatna jest raczej jak okrycie wierzchnie, w którym wychodzimy na zewnątrz - powinniśmy je zmieniać wraz z pogodą. Tyle ze w ty przypadku chodzi raczej o pogodę ducha, która niekoniecznie musi zawsze być słoneczna.